17. Efekt róży

Może to nie do końca soundtrack, ale polecam (nie do opowiadania, tylko ogólnie): Hurts - Some kind of heaven
I pogubiłam się we wszystkim, więc jeśli jakiś szczegół nie rozumiecie to ja zaraz wytłumaczę (czyt. coś wymyślę), żeby historia była spójna xdd



On biegł. Musiał uratować ojca. W końcu nie wiedział, co oni mu zrobią. Wiedział tyle, co nic. Choć najgorsze w ich przypadku jest niemożliwe, to i tak musiał ich chronić. Co jeśli tamci się dowiedzą, że ona potrafi to zrobić...?
 Wtedy nie będzie dobrze.
 Przyśpieszył jeszcze bardziej, a myśli krążące po jego głowie ciążyły mu niemiłosiernie.
 A co, gdy zaklęcie szlag trafi?
 Nie, nie, nie nie nie nie
 Koniec.
 Biegnij, Jo, biegnij.
 Piach, ciemność, skorpiony, żuki, pająki.
 Co cię one obchodzą?

 To była jak mantra.

 Biegnij.

 B i e g n i j .

***


 Lightwood nic nie widział w zgiełku, jaki tworzył unoszący się piach, ciała walczących ludzi oraz obślizgłe demony. Naprawdę starał się skupić tylko na walce, na swoim połyskującym mieczu, na ciemnej posoce, która wyżerała jego ubranie...Ale mu nie wychodziło. Co chwilę rozglądał się i przeklinał swoje altruistyczne serce.
 Czasami uważał, że łatwiej byłoby być samolubnym.
 Gdy odchylił się, by uniknąć uderzenia macką demona, a potem odwrócił głowę i zakrył ją przed posoką, zauważył coś w tłumie. Kilkoma szybkimi ciosami zabił otaczające go demony i rzucił się w stronę połyskującego punktu.
 To była jakaś dziewczyna. W jej oczach widniał strach, gdy nerwowo przeczesywała plątaninę w poszukiwaniu kogoś bliskiego. Miała rany i siniaki na całym ciele. Najpoważniejsze rozcięcie miała na policzku. Coś przecięło go na wylot.
 Lecz dziewczyna jakby nie zauważyła, że mocno krwawi, a przez dziurę w policzku mogła pokazać komuś język.
 Gdy zobaczyła Aleca, zerwała się z przysiadu i podbiegła do chłopaka.
- Pomóż nam! - krzyknęła mu tuż przed twarzą, boleśnie ściskając ramiona Aleca - Musisz nam pomóc!
 Alec wiedział, że musiał jej...im - o kimkolwiek mówiła - pomóc, ale musiał się dowiedzieć więcej.
- Ranni?
 Pokiwała szybko głową i pociągnęła nerwowo Aleca za rękę. Swoją wyciągnęła ponad chmurę i pokazała jakiś punkt na pustyni, ale Lightwood nie widział, co pokazywała- zasłaniał mu tuman kurzu.
- Chodź! - wrzasnęła.
 Alec ujął jej dłoń delikatnie, ale stanowczo i pozwolił sobie na szaleńczy bieg pomiędzy demonami i piachem, za dziewczyną, której nie znał.

***

 Mrożący krew w żyłach krzyk poniósł się nad pustynią.
 Jocelyn rzucała większymi grudami piachu oraz kamieniami w Morgensternów i za każdym razem krzycząc przezwisko.
 Clary leżała za nią, przyciskając dłoń do krwawiącego brzucha, całkiem blada na twarzy. Próbowała coś powiedzieć, ale blondyn jej nie rozumiał. Jace klęczał przy niej, jeszcze bledszy od niej. Rysował jej trzecie Iratze. Dalej Nefilim tylko przyglądali się ślepiej furii Jocelyn.
- Jocelyn, bo się zmęczysz. - rzekł Seamus - Nic nie poradzisz. Dwie osoby. Pamiętaj.
- Ja Ci dam dwie osoby! - krzyknęła kobieta i rzuciła się na Seamusa.
 Niestety, jak można było się tego spodziewać, odrzuciło ją do tyłu. Clary krzyknęła cicho. Na więcej nie pozwalało jej krwawiąca skóra.
- No widzisz? Byśmy mogli być za barierą, musieliśmy wybrać po osobie, która mogłaby nas zabić. Ale żadna z nich tego nie zrobi.
 Bardzo ją piekło. Bardzo ją bolało.
 Mamo... - szepnęła w myślach. - Obudź się.
 Jace podszedł go Jocelyn i przyłożył jej palec do szyi. Wyczuł puls. Szybko wyciągnął stelę i z zadziwiającym spokojem narysował kobiecie Iratze.
 Gdy się odwrócił, zobaczył stojącą Clary z zasklepiającą się raną.
- Clary...?
 Rzuciła mu swoją stelę tuż pod stopy.
- Cały czas próbowałam i powiedzieć, byś dał mi stelę. - odchyliła lekko głowę i pokazała runę na szyi. - Silniejsze niż Iratze. Rachel pomyślała, by dać mi stelę.
 Uśmiechnęła się pod nosem wrednie. Gdyby nie cała sytuacja, Jace zacząłby jej dokuczać: wbijać palce między żebra i łaskotać ją.
 Clary poszedła powoli do Valentine'a. On nawet się nie poruszył.
- Czemu to robisz, tato? - spytała cicho. Tylko Morgenstern ją usłyszał. - Widzisz, co zrobiłeś mamie? Nie wstyd Ci?
 Valentine zaśmiał jej się prosto w twarz.
- Zapowiada się ciekawie. - mruknął Seamus, rozsiadając się na piasku. - Szansa na wykazanie się, braciszku.

***

 Annabeth biegła z jakimś chłopakiem, prowadząc go do ich małej gromadki ocalałych z masakry. Ale przede wszystkim do Marie. Jej stan był naprawdę poważny.
 Na wspomnienie oderwanej nogi dzieczyny, Ann zalała się łzami. Lecz gdy poczuła silniejszy uścisk na swojej dłoni, otarła łzy i biegła dalej.
 Gdz wreszcie dotarli do tego miejsca, An usłyszała jak chłopak bierze głęboki oddech.
- Na Anioła...
 Chłopak sięgnął po stelę. Gdy chciał narysować tunę na ręce rannej dziewczyny w wiktoriańskiej sukni, ta druga, blondynka z którą przybiegł, odepchnęła go. Stracił równowagę i zarył kręgosłupem w piach.
- Nie! - krzyknęła - Ona nie jest Nocnym Łowcą!
 Alec spojrzał na nią i z gracją Nefilim podniósł się do przysiadu.
- Jesteśmy Przyziemnymi. - szepnęła cicho i spojrzała na niebieskookiego, obejmują bladą twarz Marie. Alec od razu zorientował się, co dziewczyna od niego oczekuje, ale wiedział też, że prawdopodobnie nie uda mu się tego zrobić.
 Mimo tego musiał spróbować.
 Po raz kolejny obejrzał kolejną ranę. Ta była naprawdę paskudna i strasznie się paprała. Krew nie leciała, tylko ropa. Alec zaczął szukać wzrokiem jakiejś rośliny łagodzącej ból i wspomagającej gojenie się ran. Nie pamiętał nazwy, ale pamiętał jak ta roślina wygląda.
 Niestety, za późno sobie przypomniał, że nie ma jej na pustyni.
 Ale znał kogoś, kto może mu ją wyczarować.
 Podszedł do niego.
- Bane - rzucił do czarownika, choć całe jego ciało i świadomość buntowało się. - Wyczaruj mi roślinę na...
- Taak... - Magnus przekręcił młynka oczami - Wiem.
 Magnus pstryknął palcami, a w rękach jego byłego* pojawiły się liście. Alec odwrócił się, nawet nie dziękując czarownikowi, ignorując palącą potrzebę przytulenia go do siebie i, chociaż krótkiego, pocałunku.
 Wkrótce Nefilim zawiązywał przerzute liście owej rośliny pod kawałkiem sukni Marii.
- Czy wszystko będzie dobrze? - spytała nieznajoma Aleca, a on zobaczył w jej oczach strach, miłość i smutek.
 Alec nie miał serca odbierać jej nadziei.

***
   Clary spoliczkowała ojca.
- Jesteś...Najgorszy! - wrzasnęła - Okropny! Ohydny! Odrażający!
 Wiedziała, że to głupie, ale musiała dać upust swoim emocjom. Czuła, że zaraz eksploduje.
- Nic ci to nie pomoże. - fuknął i zaczął rozmasowywać obolały policzek - Przestań.
- I co mi zrobisz?! - spoliczkowała ponownie ojca - Może zabierzesz telefon? Albo sztylety?! Zabronisz spotykać się z przyjaciółmi?! A może zrobisz mi to, co mamie?!
 Tym razem popchnęła ojca i zorientowała się.
 Nic jej nie odepchnęło. Nic.
 Odwróciła się do Jace'a i wyrwała mu zza pasa sztylet.
- Ja mogę cię pokonać!
 Jej ręka przechodziła przez barierę.
 Valentine cofnął się kilka kroków ze strachem.
 Zamachnęła się...
  Za mamę, pomyślała i zaatakowała. Jace chciał jej pomóc, lecz odepchnęła go. Jednak i ona, i on wiedzieli, że na dłuższą metę Clary sama go nie pokona.
  Postanowiła jednak spróbować.

- Sama go załatwię! Weź innych i lećcie do tamtych! Mają pełno demonów na głowie! - krzyknęła między pchnięciami mieczem. - Valentine jest mój. - uśmiechnęła się lekko do chłopaka, odpychając kolejny atak.
  Jace kiwnął niechętnie głową, lecz pobiegł czym prędzej do porwanych z resztą Nocnych Łowców. Clary patrzyła za nim, co prawie przypłaciła głową.
- Walcz! - wrzasnął Valentine - Nie tak cię wychowałem!
  Krew aż się w niej zagotowała.

- A giń, stary capie! - zaśmiała się i pokonała obronę Valentine'a.
  Ostatnim, co zobaczyła, był strach w oczach ojca.


***


- Alec!
  Jace na co dzień biegł szybko. Ale teraz przeszedł samego siebie.
- ALEC!
  Gdy poczuł się gorzej, wpadł w chandrę...To przez runę parabatai. Alec źle się czuje...
  A kiedy altruistyczny człowiek może źle się czuć?

  Jace przełknął ślinę i nie oglądając się za siebie jeszcze bardziej przyśpieszył. W końcu tam dobiegł i zobaczył masę ludzi, walczących, leżacych, żyjąc i...Miał nadzieję, że nieprzytomnych, demonów...
- Ej, wy! - krzyknął do Nocnych Łowców, których zabrał ze sobą. - Zajmijcie się nimi. Ja idę poszukam...
  Ale przed nim nikogo nie było.
- Miło, że pozwoliliście mi dokończyć. - wzruszył ramionami i zaczął szukać Aleca. Nawoływał go, lecz nie słyszał odpowiedzi.
  W pewnym momencie usłyszał straszny krzyk, pełen cierpienia. Jednak Jace stwierdził, że jest damski. Pobiegł w jego stronę. 

- Alec!
  Podbiegł do parabatai.

- Co się tu stało? - spytał, patrząc na Annabeth. Jak na razie nie zauważył swoich rodziców.
- Dziewczyna, na którą patrzysz, tuli swoją zmarłą dziewczynę. Nie udało mi się jej uratować. Utrata krwi z urwanej nogi plus jad...To trudne. - Alec pobladł i nawet rumieńce od wysiłku zbladły. - Mark nie żyje. Tiberius prawdopodobnie też nie.
- A co z Magnusem? - spytał podchwytliwie Jace, chcąc sprawdzić, czy jego przyjaciel się zarumieni.
  Na policzkach Aleca, oczywiście, wykwitł lekki rumieniec.
- Cieżko z nim. Ale nadal zachował swoje wykwintne poczucie humoru. - Alec uśmiechnął się - I połowę brokatu.
- A z... - Jace nawet nie chciał pytać.
- Celine jest cała, ale Stephen...Ma takie same rany jak Magnus. Są tam. - pokazał ręką.
- Na Anioła. - fuknął Jace i prawie osunął się na kolana. Alec złapał go i podprowadził do jego rodziny.
  Spojrzał na toczącą się bitwę. Prawie wszystkie demony zostały pokonane, a nowe przestały się pojawiać.
- Wygrywamy.

  Ale Jace go nie słuchał. Alec zobaczył, że nic nie może zrobić, a tylko zawadza, oddalił się. Przenosił wzrok z Ann na Marie (przy czym skrzywił się), potem na Raphaela i tak krążył, zarówno wzrokiem, jak i on sam. W pewnym momencie spojrzał na czarownika i przez jego ciało przeszedł drzeszcz, gdy jego wzrok spotkał się z jego. Magnus zapraszał go do siebie tym spojrzenie, uśmiechał się lekko pod nosem.
 W końcu Alec podszedł do niego.
- Wyglądasz - zaczął czarownik - Okropnie.
- Dzięki.
- Ja pewnie też. - poprawił włosy - Spójrz na mnie! Moje włosy, moje ubranie!

- W opłakanym stanie. - zaśmiał się Nefilim.
  Alec wiedział, że postępuje niewłaściwie. W końcu ma chłopaka i nie jest nim Magnus. Ale jest mu z nim tak...miło.**

- Gdzie jest Marcus? - spytał sarkastycznie i sprawił, że Alec zaczął się nerwowo rozglądać. Wstał i odszedł od czarownika bez słowa. Zobaczył bowiem Rosalesa.
- Alec. - rzucił Łowca i rzucił się w ramiona chłopaka. - Czy wszyscy przeżyli?
- Nie. - zaprzeczył. - Mark i Marie nie żyją. Tiberius prawdopodobnie też nie.
- Adam nie będzie zadowolony. - szepnął, wciskając głowę w szyję chłopaka. - Alec... - spojrzał na niego - Ekhm...Powiem wprost. Pamiętasz, gdy chciałem coś powiedzieć, tuż przed tym, jak Isabelle cię zabrała?
  Alec pokiwał głową.
- Chciałem wtedy z tobą...Zerwać. - wyrzucił z siebie. - Chyba nie jesteś...tym, z którym chcę spędzić...życie.

- Oh...- jęknął Alec. Musiał to przemyśleć. Nie żeby był zaskoczony. Widział, że Marcus nie jest do końca szczęśliwy.
  On sam z resztą nie był.
- Czy to w porządku? - szepnął Marcus - Tulę się teraz do ciebie tuż po zerwaniu, gdy Magnus bardziej ciebie potrzebuje.
- Czy to w porządku, bym minutę po zerwaniu padł w ramiona innego? - spytał Alec.
- Nie. Ale dwie minuty już tak.
  Oboje się zaśmiali. Potem Alec pocałował po raz ostatni Marcusa i podszedł do czarownika.
  Zastanawiał się, czy to już ostatnia droga sercowa, jaką musi przebyć.


***

  Valentine padł martwy.
  Ale nie od ostrza Clary.

  Wszyscy stali jak wryci na pustyni, ich ubrania były targane przez wiatr. Białowłosy chłopak, bardzo wysoki i bardzo chudy, stał przed nimi, a jego gniew był wyczuwalny z kilometra. W ręce dzierżył zakrwawiony miecz, a przed nim leżał Valentine. Wyglądał na martwego, ale Clary mogła przysiąc, że jego klatka piersiowa unosi się i opada nieregularnie. Jocelyn trzymając się za brzuch podeszła do córki i oparła się o nią.
- Co tu robisz? - spytał spokojnie Seamus.
- Oszukaliście mnie. Wszyscy, bez wyjątku. Ty - zwrócił się do Seamusa - Powiedziałeś, że jesteś moim ojcem. Że matka nie żyje.
- Bo tak jest. - odpowiedział mężczyzna, w w jego głosie głosie można było usłyszeć nutkę strachu.
- Nie pogrążaj się bardziej. - chłopak przewrócił oczami zirytowany. Rzucił przez jego stopy jakiś zeszyt z wystającymi kartkami. Notatnik. - Przeczytałem to, wuju.
  Oczy Jocelyn otworzyły się szeroko, a usta ułożyły w jedno imię:
- Jonathan. Myślałam, że nie żyjesz.
- Kto to jest, mamo?! - zdenerwowała się Clary.
- Twój... zmarły brat.
- Ale... - wydukała. Zabrakło jej słów. Zawsze marzyła o bracie, a teraz dowiaduje się, że on umarł.
  I zmartwychwstał.
  Jonathan powoli podszedł do Jocelyn i spojrzał w jej oczy.
- Mamo.
- Jonathanie. - zaczął Seamus - Porzuciła się.

  Chłopak odwrócił się i podniósł miecz wyżej. Zacisnął mocniej pięść na jego rękojeści i powoli zaczął okrążać Morgensterna z bronią skierowaną do niego.
- Myślała, że nie żyję.
  Seamus uśmiechnął się chytrze. Ani Clary, ani jej matce nie podobał się ten wyraz twarzy. Młoda Nocna Łowczymi miała wrażenie, że zaraz zdarzy się coś złego.
- Ale nie pochowała cię. Nie szukała ciała.
  Miecz w dłoni Jonathana lekko zadrżał, a na twarzy Seamusa znowu pojawił się ten sam wyraz twarzy.
- Nie słuchaj go! - krzyknęła Jocelyn - On kłamie!
  Clary poczuła zawroty głowy. Zamrugała szybko. Musiała to wszystko sobie poukładać.
  Ma brata. Jonathana. Miał nie żyć, ale żyje. Ma białe włosy i zielone oczy. Seamus z jakiegoś powodu boi się, że on przejdzie na ich stronę.
  Boi się.
  Chłopak coś wie.
  Albo...
- Mamo... - szepnęła Clary - Mamo, musisz go przekabacić na naszą stronę. Jego miecz przejdzie przez barierę Seamusa.
- Ale... - zająknął się chłopak - Czemu ma kłamać? Nie szukałaś mnie. - spojrzał na Valentine'a z odrazą - On też nie.
- To on...On powiedział, że cię pochowa. Byliśmy tak załamani po twojej śmierci...rzekomej śmierci. Ja... - po twarzy kobiety spłynęła jedna zabłąkana łza - Nie miałam siły przechodzić jeszcze przez twój pogrzeb.
  Jonathan spojrzał na nią.
- Może i tak. Ale przez tyle lat...Nawet nie widziałaś mojego grobu...
- Grób jest. - przerwała mu - Nekropolia przed Alicante. Grób rodzinny Fraichild'ów.
- Czemu ja tam nigdy nie byłam? - spytała z wyrzutem Clary.
- Miałam ci powiedzieć, gdy będziesz dorosła. Nie chciałam byś cierpiała.
  Clary przeniosła wzrok z matki na brata w chwili, w której Seamus zarzucił linę na szyję chłopaka. Zaczął się rzucać i dusić, a Clary i Jocelyn zaczęły go odciągać od niego, ale chwyt był za mocny. Chwilę później twarz Jonathana stała się fioletowa. Zanim jednak całkowicie go udusił, kobietom udało się oderwać Seamusa.
  Podczas gdy Jocelyn uderzała w barierę ochronną Seamusa, Clary została przy chłopaku.
- Zawsze chciałam mieć brata. - szepnęła - Takiego dobrego.
- Jestem dobry. - odszeptał.
- Musisz go zabić. Tylko dzierżony przez ciebie miecz przejdzie przez jego ochronę.
- Spróbuję. - wychrypiał i zaczął się podnosić. Wziął miecz i chwiejnym krokiem podszedł do nich. Odsunął swoją matkę i zaczął walczyć z Seamusem. Raz szala wygranej po jego stronie, raz po stronie mężczyzny.
  Czuł się ważny. Może i przeżył całe życie w kłamstwie. Może i ie znał tych dwóch kobiet. Ale gdy Clary kucnęła przy nim i rozmawiali szeptem...Poczuł z nią pewną więź. Nierozerwalną.
  Kiedyś, gdy miał siedem lat, człowiek z którym teraz walczył pokazał mu zdjęcie. Były na nim trzy osoby: rodzice z małą córką. Dziewczynka śmiała się od ucha do ucha. Jej rodzice wyglądali na bardzo zakochanych i szczęśliwych. Gdy spytał, kto jest na tym zdjęciu, Seamus odpowiedział mu:
- Bardzo szczęśliwa i martwa rodzina.
  Wtedy nie wiedział o co mu chodzi, nie wiedział też kto jest na tym zdjęciu. Teraz, sięgając do tamtego wydarzenia, zrozumiał kilka rzeczy: to była jego rodzina, jak i to, prawdopodobnie że nazwał ją martwą, bo teraz mieli umrzeć.
  Nagle Seamus potknął się, a Jonathan przystawił mu miecz do gardła i przycisnął. Miecz przeciął lekko skórę, po szyi poleciała krew, a mężczyzna jęknął. Jonathan spojrzał w oczy Jocelyn, a potem znowu powrócił wzrokiem do Seamusa i wbił miecz w jego ciało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz