16. Jaszczurki, tamaryszek i figi...No, i burza demonów

 Nasza oaza okazała się bardzo...owocna. Wokół pełno było tych wszystkich owoców i dużo jaszczurek. Na środku znajdowało się jeziorko z najczystszą wodą jaką widziałem i największymi rybami. Mnie to jakoś nie cieszyło, bo nie jem, ale inni byli w niebo wzięci.
 Ukazał się również talent kulinarny Magnusa. Bezsens.
 Gdy wszyscy oznajmili, że są głodni, czarownik zebrał więcej sił i wyczarował kociołek, ognisko, miski i chochlę. Na początku zbeształem go za rozpalanie ognia. To tak, jakby krzyczeć: "Hej! Tutaj jesteśmy, weź nas!". Ale potem pstryknął palcami i dym znikł.
 Z niezadowoleniem przyglądałem się, jak Magnus bawi się w kuchnię. Co chwilę latał po jakieś rośliny, jaszczurki lub kwiaty i dorzucał je do wrzątku.
Voilà! - krzyknął, gdy skończył. Zaczął nalewać każdemu po misce zupy. Zajrzałem do gara: zielono-żółto-różowa ciecz, w której pływały rozgotowane kwiaty i łodygi oraz owoce. I obrane ze skóry jaszczurki.
- Jesteś pewien, że to można jeść? Nie wygląda apetycznie. - spytałem. Magnus odsunął moją głowę od gara i burknął z oburzeniem:
- Oczywiście, że tak! A z resztą - wycelował na mnie palcem - Ty nie jesz.
 Annabeth wstała i wzięła swoją miskę.
- Ale ja tak. Magnusie, odkaziłeś te jaszczurki?
 Czarownik kiwnął głową i nalał kolejną dla Marie.
 Usiadłem pod drzewem i patrzyłem na innych. na ich twarzach miny mówiły same za siebie: smakowało im.
- Magnusie, to jest pyszne! - zachwyciła się Celine. - Czego tu dodałeś?
 Magnus ukłonił się teatralnie.
- Bardzo mi miło. Jaszczurki, tamaryszek, mleko z kokosów oraz pestki z granata. A, i jeszcze płatki róży Jędrychowskiej.
- Jestem głodna. - szepnęła Marie. - Chcę jeść.
 Magnus spojrzał do kociołka i oznajmił, że zupa się skończyła. Potem chwilę myślał i wyjął jaszczurki. Nabił je na patyk i upiekł nad ogniem. Rozciął ich brzuchy kamieniem, wnętrzności magicznie zniknęły. W ich miejsce znalazły się kawałki pomarańczy, tamaryszek oraz figi. Wszyscy zjedli ze smakiem.
 Magnus wymyślił sobie również deser. Przekręciłem oczami tak mocno, że aż mnie to zabolało. Postanowiłem narobić zapasów dla tych półgłówków. Zrobiłem bardzo szybko po dwa koszyki dla każdego z lian i nawrzucałem pełno owoców. Z mocno splecionych lian zrobiłem bukłaki na wodę, tym razem po trzy dla każdego. Pojemność jednego wynosiła około pięć litrów. To daje piętnaście litrów na głowę. Wystarczy na mniej więcej tydzień. Nie możemy zabrać więcej, bo Magnusowi kończy się magia. Możliwe, że i tego nie przeniesie.

***
#narracja_trzecioosobowa

 Zobaczyli cztery postaci na horyzoncie. Byli na tyle blisko, by stwierdzić, że jedna z nich ma związane z tyłu ręce. Druga ją trzymała.
 Rachel obejrzała się na resztę; nawet nie wiedziała, że tak wyrwała do przodu. Reszta była pięć metrów za nią. Właśnie teraz szedł w jej stronę Travis, mąż Rachel.
- Rachel, nie śpiesz się tak. - mówi - Nie możemy ich teraz zaatakować.
 Kiwnęła głową, ale nie do końca rozumiała, czemu nie mieli tego robić. Travis zauważył minę żony i kontynuował:
- Demony. - wyciągnął rękę nad jej ramieniem i pokazał czarną chmurę - One prowadzą. Gdy się na nich rzucimy, zabiją nas. Jest nas troszkę mniej niż ich.
 Spojrzała na chmarę demonów. No, może troszkę więcej niż "troszkę".
- Rozumiesz?
 Kobieta kiwnęła głową i wzięłaTravisa za rękę. W czasie ich rozmowy reszta dogoniła małżeństwo, więc znów zaczęli iść za postaciami na horyzoncie.
 Nie tylko Rachel była zniecierpliwiona: inni też tylko szeptali. Powiedziała to cicho mężowi na swoją obronę.
- Nie, Rachel. - odszeptał - Oni obgadują Lightwoodów. Wiesz, Maryse zachowuje się...dziwnie. Inaczej. A Robert to już w ogóle.
- Chodzi o ich syna? - spytała cicho.
- Tak.
- Możecie przestać szeptać?! - zezłościł się Robert - Szału można dostać!
- Co się dzisiaj z wami dzieje? - pyta Wayland - Od kilku godzin czuję, że coś jest nie tak, Robercie. - mężczyzna przyłożył dłoń do ramienia, gdzie pewnie była jego runa parabatai. 
- Nic!
- A ja widzę i przede wszystkim czuję, że coś się dzieje. Zawsze łupie mnie wtedy w ramieniu. - ciągnął Wayland.
- Pewnie ci już ktoś wygadał! Albo podsłuchałeś. - rzucił Robert.
 Jocelyn, która do cierpliwych należy, w tym momencie staciła tą cechę.
- Stop! - krzyknęła - Czy naprawdę jesteście tak dumni, by nie zaakceptować syna?! - wrzasnęła na Lightwoodów - Naprawdę musicie zachowywać się jak małe dzieci, którym zabrano zabawkę?! Robercie, Michael się o ciebie martwi. Nie widzisz? I nie pomagacie tej wyprawie, bocząc się na wszystkich za to, że was syn jest gejem!
 Wszyscy zamarli. Rachel i Travis też.
- Myślałem - Travis szepnął do żony - że oni są źli, bo Alec wybrał czarownicę na dziewczynę...Cóż, trudno o dobrą komunikację w małym miasteczku, jakim jest nasz dom.
 Kobieta tylko kiwnęła głową.
- Jocelyn! Skąd to wiesz? - spytała przerażona Maryse - Skąd?
- Jakby nie patrzeć, jestem matką Clary, byłej niby dziewczyny waszego syna. Bał się wam powiedzieć, a Clary poświęciła prawie dwa lata życia, by go wspierać! Powinniście się wstydzić. - rzuciła Jocelyn.
 Lightwoodowie patrzyli na nich jak na zahipnotyzowanych. Potem odwrócili się i ruszyli dalej.  Whitelaw'owie tylko spojrzeli na wszystkich zszokowanych Nefilim i obojętnych wilkołaków, i ruszyli za Lightwoodami.

***

- Magnusie!
 Annabeth pokazała w niebo. Na nim unosiła się czarna chmura, a czarownikowi od razu zaświatała myśl "burza. Tylko tego brakowało".
 Magnus zebrał ostatnią magię, jaka mu została, i zbudował szałas wokól drzewa. Ledwo utrzymywał czar przeciwbólowy.
 Wszyscy wstłoczyli się do szałasu, a Tiberius został szybko rozwiązany i ponownie przywiązany do drzewa przez Raphaela. Jednak gdy czarownik wychylił głowę ujrzał, że to wcale nie jest chmura burzowa. To nawet nie była chmura.
 To były demony.
- Mamy kłopoty. - powiedział, na co wszyscy zareagowali natychmiastowo: rzucili się do "drzwi" szałasu i wyjrzeli na zewnątrz.
 A potem rozpętało się piekło.
 Demony wylądowały tuż obok nich, zanim zdążyli odlecieć. Marie, nawet na nikogo nie patrząc, podniosła suknię do kolan. Magnus z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że dziewczyna na przyczepione do łydek dwa pasy na sztylety. Chwyliła dwa z nich i rzuciła się na demony.
 Raphael przetarł oczy, a potem wysunął kły. W ślad za Marie, wskoczył w wir walki. Po nim Tiberius zrobił dokładnie to samo. Wysunął kły i hejaa! w demony.
 Tymczasem Magnus i reszta wtoczyli się na dywan. Czarownik zebrał, teraz już naprawdę, ostatki magii i zaczarował dywan. Gdy uniósł się lekko nad ziemią, Annabeth krzykiem zawołała wszystkich.
 Przyszedł Raphael, a chwilę po nim Marie. Szybko straciła wolę walki i zapłakana rzuciła się w ramiona Ann.
 Nigdzie nie było śladu Tiberiusa.
- Leć, Magnus! - krzyknęła Maria przez łzy. - Tiberius sobie poradzi...Wpadł w szał. Leć!
 Polecieli.

***

  Jace wylądował jako pierwszy i teraz czekał na Aleca i Isabelle. Niedługo obok niego pojawili się.
 Oraz Simon, którego Jace nie chciał zabierać.
- Co ty tu robisz? - wrzasnął - Isabelle!
- Sory, Jace, ale musi iść.
 Spojrzał na Simona obojętnie, choć w środku czuł gniew do Isabelle.
- Dobra. - blondyn wzruszył ramionami - Pilnuj się Isabelle, a może uda ci się przeżyć. - ruszył przed siebie. Chłopak od razu zauważył coś, co mi się nie spodobało: demony. Wyciągnął swój seraficki nóż, szepnął jego imię i popędził w stronę mieszkańców piekła. Wiatr sypiał Jace'owi piach na twarz i świstał mu w uszach.
 Była taka piękna noc, gwiaździsta. Jace pomyślał, że szkoda, że ktoś musi dziś zginąć.
 Nefilim słyszał kroki moich towarzyszy broni. I Simona. Jace umyślnie nie pomyślał o nim jako towarzyszu broni. Przyziemny działam mu na nerwy, ponieważ chodził jak słoń. Tup, tup, tup. Pomyślał, że może uda mu się odstraszyć demony.
 Uśmiechnął się pod nosem. Jednak jego dobry humor szybko przepadł.
 Clary była związana i trzymana przez Seamusa. Przy gardle miała nóż.
 Jace rozejrzał się. Nikogo innego nie było. Wyszedł z krzaków oazy i wyciągnął ostrze w stronę Morgensterna.
- Puść ją. - powiedział swobodnie - A nic ci się nie stanie.
 Alec i Isabelle dobiegli i stanęli za nim. Ah, no i znowu zapomniał o Simonie. Co za pech, przeszo mu przez myśl.
 Seamus zaśmiał się zimno i naciął lekko skórę Clary. Dziewczyna jęknęła.
- Puść ją! - powtórzył Jace, trochę ostrzej niż wcześniej. - Zostaw ją.
 Wtedy w krzakach coś zaszeleściło. Jednak Jace to rodzeństwu Lightwood. Podszedł powoli do Morgensterna i Clary. Za sobą usłyszał ciche, pełne zdumienia pytanie Maryse:
- Alec? Isabelle? Jace? Co wy tu robicie?
- Tak sobie stoję z mieczem w ręce przez gościem, który w każdej chwili może poderżnąć gardło mojej dziewczynie.
 Na te słowa "obudziła" się Jocelyn.
- Clary!
- Nie! - krzyknął Seamus - Nie podchodź. - uśmiechnął się - Cześć, Jo. Dawno się nie widzieliśmy.
- Zostaw moją córkę, bydlaku!
- Ojojojoj. Ojojoj. Po co te nerwy? - spytał z chłodną nutą w głosie.
 Nagle nad ramieniem Seamusa blondyn zobaczył rodziców Marcusa. Jednym wprawnym ruchem pozbawili go broni i uwolnili Clary. Dziewczyna pobiegła do matki i uściskała ją. Tymczasem małżeństwo Rosalesów związało Morgensterna.
- Bracie! - wrzasnął - Bracie! Demony!
 Zza krzaków wyłonił się nie kto inny, lecz sam Valentine. Na sam widok Jocelyn opadła szczęka.
- Valentine'ie? Co ty tu robisz? Nie uciekłeś z innymi?
 Jej mąż pokręcił głową, Cóż za przewidywalne.
- Może skończycie tą opere mydlaną. Tak, Valentine jest zły. - rzucił Herondale i zaszarżował na Morgensterna. Wyciągnął swój miecz i odparł atak. W tym czasie demony rzuciły się na resztę.
 Po paru minutach znalazł słaby punkt Valentine'a. Zamachnął się i uderzył...
 W jakąś barierę. Popatrzył ze strachem na swój miecz, a potem na śmiejącego się teścia.
- Widzisz, Jace. - przemówił, gdy tylko uspokoił na chwilę swój humor - Ja i mój brat jesteśmy za barierą, której nie przebijesz.
 Herondale spojrzał na walczących.

***

 Alec rozszarpał jakiegoś demona na pół i szybko wziął się za resztę. Zwinnie przeskakiwał między demonami a walczącymi, zabijając kolejne kreatury. Jednego demona dźgnął w brzuch i tam już został mój seraficki nóż. Alec wyciągnął kolejny i dokończył moje dzieło. Wycofał się odrobinę, by z łuku zestrzelić kilkanaście stworzeń.
 Na szybko ocenił sytuację: demonów było coraz mniej, że połowa wojowników poradzi sobie z nimi. Alec zauważa swojego parabatai i zastanawia się, czemu ten nie atakuje, tylko ciągle się broni.
- Jace! - rzucił się do biegu. Z pewniej odległości wycelował z łuku w czoło Valentine'a.
 Przez chwilę Alec wahał się, ale potem przypomniał sobie, co ten bydlak zrobił Mag...im wszystkim.
 Strzelił.
 Nie mógł chybić.
 A jednak strzała odbiła się od czegoś, zanim jeszcze dosięgła Valentine'a.
- Alec! - krzyknął Jace, nie odrywając wzroku od miecza przeciwnika. - On ma barierę! Seamus też! - odparł atak. - Poradzę sobie!
  Alec wiedział, że nic w tej sprawie nie poradzi. Musiał walczyć dalej.
 Nagle go olśniło: gdzie poleciała połowa demonów.
 Lightwood uświadomił to sobie, a potem wyrwał do przodu.
- Demony mają porwanych! - krzyknął.
 Potem machnął ręką, przywołując niektórych walczących.. Biegł, nie oglądając się za sobą; biegł, jakbym nigdy się nie męczył; biegł...
 Po prostu biegł. Bardzo szybko.
 Gdy Alec był coraz bliżej porwanych i demonów, tym bardziej nie mogł uwierzyć  w to, co zobaczył. Zdjął łuk z pleców, założył strzałę i strzelał raz po raz, powalając demony i wprawiając ich w drgawki.
 Alec rozglądał się za wszystkimi. Nie mają się gdzie ukryć.
 Lightwood nikogo nie zobaczył. Z pełnym rozpędem wpadł w kłębowisko mieszkańców piekła. Ciął nożem na prawo i lewo. Jego koszulka była pokryta czarną posoką oraz zielonym-czyś, co wyżarło połowę jej bocznej części.
 Usłyszał, jak pozostali Nefilim wpadli w wir walki. Niektórzy wyciągali z niego rannych i porwanych.
 Nawet nie próbował na nich patrzeć. Nie chciałby wśród nich znaleźć...kogoś znajomego.
 Alec cofnął się i znowu powtórzył atak łukiem. W pewnej chwili sięgnął ręką do kołczanu i nie natrafił na żadną strzałę, a wszystkie leżące na ziemi mają przeżarte groty.
 Zaklnął cicho i dobył miecza.

***

 Ci, co pozostali, pokonali już swoją połowę demonów. wszystkie demony. Potem rzucili się na braci Morgenstern'ów..
 Jocelyn spojrzała w oczy Valentine'a i od razu zobaczyła, że coś jest nie tak. Nagle w jej pamięci zamigotało krótkie wspomnienie, prześwit wydarzenia. Miecz odbijający się...
- Stop! - krzyknęła, ale było za późno.
 Wszyscy, dosłownie wszyscy, co podnieśli na niego miecze, odlecieli kilka metrów dalej. Piasek pod ich nieruchomymi ciałami powoli zabarwiał się na czerwono.
 Ale nikt nie ruszył się, by im pomóc.
 Nikt nie ruszył na Morgensternów.
 Bracia zaśmiali się.
- Myślicie, że nas pokonacie? Tylko dwie osoby mogą nas zabić. I żadna nie jest w waszym zasięgu. - rzucił Seamus, a Valentine spojrzał na niego, jakby jego brat się pomylił. Nic się jednak nie odezwał.
 Byli w ślepej uliczce.


__________________


"Jaki słaby ten blog...Opowiadania tekie se, nic nowego.
 Jaki ten autor musi być beznadziejny! Jak mu nie wstyd?
A nie... zaraz... przecież to ja jestem autorem''

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz