Ścieżka dźwiękowa: A Great Big World – Say Something
—————-
„Łatwiej wyrzucić tysiące rubli z kieszeni, aniżeli jedno przywiązanie z serca.”
„Człowiek miewa w życiu takie chwile, że lubi otaczać się przedmiotami, które przypominają smutek.”
Bolesław Prus
Wybiegam z budynku. Czuję się podle; nie trawię słów Magnusa.
Zbiegam po zboczu rzeki. Poziom wody trochę opadł, tak że powstał kawałek brzegu, na którym kładę marynarkę i siadam na niej. Ów kawałek, na którym siedzę jest pokryty gęstą trawą. Zdejmuję buty i skarpetki, i przysuwam się bliżej tafli wody. Woda opływa tylko moje palce, które na przemian nikną i pojawiają się nad powierzchnią. Palce prawej stopy do góry, gdy palce lewej do dołu. Prawej do dołu, gdy lewej do góry. Obejmuję rękoma kolana i chowam głowę między nimi. Odepchnąłem wszystkie myśli od siebie, jestem na to zbyt zmęczony. Podnoszę głowę i beznamiętnie wpatruję się w wodę.
***
Idę wzdłuż barierek bezpieczeństwa, rozglądając się za Alexandrem. Czuję ukłucie winy. Niepotrzebnie się tak wydarłem na niego; jak jakiś idiota, nazwałem go nic niewartym żałosnym człowiekiem.
Już miałem zawracać, poddać się, gdy nagle zauważam malutkie fale, rozchodzące się od brzegu, takie same jak wrzucił się kamień do wody. Przechodzę nad barierką i zjeżdżam na stojąco po mokrej ziemi. Alexander nie reaguje. Siedzi na marynarce, zdjęte buty i skarpetki leżą za nim, palce ma zamoczone w wodzie. Wpatruje się przez siebie, umiejętnie mnie ignorując.
Podchodzę, zdejmuję marynarkę i kładę ją obok niego. Siadam w takiej samej pozycji co on, również zdejmując buty i skarpety. Siedzimy w ciszy, którą po bardzo długim czasie przerywa chrypnięcie Alexandra. Pewnie chciał coś powiedzieć, ale jest zimno i musiał dostać chrypki.
Przekręcam się tak, że siedzę przodem do niego, on do mnie lewym bokiem, i prostuję nogi. Zdejmuję szal i kładę go na plecach, i szyi chłopaka, jak koc, jednocześnie mówiąc:
- Przeziębisz się.
- A co cię obchodzi, co się ze mną stanie?
- Bo cię kocham. – mówię. Sięgam, kładę mu rękę, a właściwie tylko opuszki palców, na przeciwległej stronie szczęki. Obróciłem jego głowę tak, że musiał na mnie spojrzeć, a pomimo tego patrzył w przestrzeń między nami.
- Aleksandrze, spójrz na mnie. – mówię. Po chwili podnosi wzrok na mnie. Białka jego oczu wcale nie są białe, tylko czerwone, mocno odcinają się od niebieskich tęczówek. Jego policzki są mokre.
- Kocham cię. – powtarzam. Odwrócił głowę z premedytacją. – Alec, przepraszam, no! – mówię zrezygnowany.
***
- Robert, spójrz. Trącam męża w żebra. Podąża wzrokiem za moim palcem i widzi wychodzącego Alexandra, całego aż trzęsącego się z furii. Bez słowa pociągnęłam męża i razem poszliśmy za synem.
- Gdzie on może być? Obeszliśmy cały budynek, ogród, a po Alexandrze ani śladu. Postanowiliśmy iść wzdłuż rzeki i wtedy usłyszeliśmy rozmowę. Jednym z głosów należał do Aleca, ale drugiego nie mogliśmy rozpoznać. Był wyraźnie męski i roztrzęsiony, podobnie jak głos naszego syna.
- Bo cię kocham. – rzekł drugi głos. Spojrzałam na męża, jakby sparaliżowana. Biedny Alexander, właśnie miłość wyznał mu mężczyzna! Wstrząsnął mną dreszcz.
***
Przysunął się bliżej i objął mnie stanowczo, z pożądaniem, wciskając głowę w moją szyję.
- Przepraszam cię, Alec. – wyszeptał słabo – Poniosło mnie.
- I to bardzo. – odwróciłem się do niego przodem. – Czemu mi wcześniej nie powiedziałeś?
Złączył nasze czoła, ale szybko go odepchnąłem. Westchnął.
- To miała być niespodzianka. Chciałem, abyś pewnego ciepłego ranka obudził się wśród ćwierkania i tych innych głupot, wtulony we mnie i zobaczył, że ja też się starzeję.
Nie odpowiedziałem m, tylko siedziałem i gapiłem się w wodę. Sięgnął po moją rękę.
- Alexandrze, błagam… – chrypnął.
***
Tańczę z Jace’em, dziwiąc się sobie, że tak dobrze go traktuję po tym, co mi zrobił.
Zaczęłam mu się przyglądać, jak ja to nazywam, „okiem artystki”: ostre rysy twarzy okalane były przez złote, delikatne loki, wąskie usta były jasno różowe, jasna skóra pasowała do jego złotych oczu i reszty.
Prowadzi mnie lekko, czule, ponieważ nigdy nie tańczyłam.
- O czym myślisz? – pyta chłopak z delikatnym uśmiechem. Starałam się nie myśleć o Alecu i Magnusie, i reszcie drużyny.
- O porwanych. – powiedziałam. Spiął się. Runa Isabelle nie wypaliła, ale…To głupio brzmi, bo żaden Nefilim tego nie potrafi…może stworzę nową runę..?
Próbowałam sobie wyobrazić tą runę, jak najdokładniej, każdy szczegół, detal.
- Jace. – szepnęłam – Chodź. Potrzebuję cię.
Zaciągnęłam go do małego pokoiku na parterze. Był bardzo mały i przez chwilę zastanawiałam się, czy to nie schowek na miotły. Rozejrzałam się i zamknęłam drzwi.
- Zdejmuj marynarkę.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, z uniesioną brwią, jego oczy się śmiały. Zdjął marynarkę, a ja ją wzięłam.
- A teraz idź, ukryj się. Szybko. – widząc jego minę, dodałam: – Potem ci wytłumaczę.
Wyszedł. Odczekałam chwilę, a potem zamknęłam oczy. Wyobraziłam sobie tą runę i zaczęłam rysować stelą na materiale.
Góra.
Dół.
Góra.
Lewo po skosie.
Po skosie i w dół oraz w prawo.
Po środku przekreślona kropka.
I już. Nie otwierając oczu, dotknęłam runy i pod powiekami zobaczyłam blondyna. Był na piętrze, w łazience. Obejrzał się we wszystkie strony i otworzył szafkę pod umywalkami. Przesunął środki czyszczące sprzątaczek i wcisnął się do niej.
Jeśli runa działa właściwie, to on tam jest…
Wbiegłam po schodach, w duchu dziękując, że założyłam trampki, a nie szpilki. Rozejrzałam się i wybrałam pierwsze, lepsze drzwi. Trafiłam w dziesiątkę; to łazienka z mojej wizji. Podchodzę do umywalek, kucam i zaciskam dłoń na uchwycie…
***
Bat z demoniczej stali zamigotał tuż nade mną. Leżąc na podłodze, skuliłam się i szlochałam.
W ostatniej chwili on popchnął mnie w głąb celi, zanim bat mnie dosięgnął, ale jemu nie udało się przed nim schronić. Rozdarł mnie jego mrożący krew w żyłach krzyk.
Wrzasnęłam i odciągnęłam go poza zasięg bata. Rozerwałam zakrwawioną, pociętą koszulkę i przyłożyłam do ran, by zatamować krwawienie. Udało mi się narysować krzywe Iratze przemyconą stelą, nie wszystkie jednak rany zasklepiły się. Zaczęłam szlochać. Mój mąż podniósł się z podłogi i przytulił mnie.
- Nic… – wydyszał – Nic mi nie jest. Ważne, że tobie nic nie zrobili.
Zaczęłam rzewnie płakać w jego pierś.
***
Poczułem jego palce pod podbródkiem; podniósł moją głowę. Gdy podniosłem wzrok, zobaczyłem parę niebieskich, smutnych oczu, które wpatrywały się we mnie. Lśniły.
- To błagaj. – szepnął sarkastycznie i złączył nasze usta. Od nich, przez całe ciało, przebiegł kojący dreszcz. Zaczął mnie wolno całować, namiętnie, delikatnie i z absolutnym przekonaniem. Oddałem się temu w całości; oddałem się jemu.
- Też cię kocham. – mruknął między jednym, a drugim pocałunkiem. Sapnąłem.
Przysunął mnie do siebie tak blisko, że nie było między nami wolnej przestrzeni. Zarzuciłem mu ręce na szyję, on przyłożył dłonie do moich boków. Pocałunek nadal był wolny, ale moje serce przyśpieszało, choć mógłbym przysiąc, że już szybciej bić nie mogło, a jednak.
Powiał chłodny wiatr; zadrżałem. Alexander przerwał pocałunek i schylił się po moją marynarkę; okrył mnie nią dokładnie. Spuściłem po sobie ręce.
- Ciepło ci? Kiwnąłem głową.
- A tobie nie jest zimno? – pytam.
- Przy tobie zimno mi nie grozi. – mruczy z lekkim uśmiechem. Wznowiłem pocałunek, trzęsąc się od jego dotyku.
***
Pusto.
Nie ma go tu.
Runa nie działa.
Zaczęłam przeszukiwać łazienkę.
Inne szafki- pusto.
Za drzwiami – pusto.
Nie ma go..!
- Buu! – krzyknął mi za uchem. – Teraz ja szukam.
- Jace! – krzyknęłam – Nie nie jest śmieszne! – warknęłam – Chcesz znaleźć rodziców?
Wyraz jego twarzy zmienił się na bardziej poważny. Kiwnął głową.
- To słuchaj. – zaczęłam – Czy na początku schowałeś się tam, pod umywalką? – pokazałam palcem w tamtą stronę.
- Eee… Tak? – odpowiedział, jakby nie był pewny odpowiedzi – Ale Clary, ja naprawdę ni…
- Ah, Jace! – przerwałam mu – To wspaniale! Stworzyłam runę śledzącą! – nigdy nie myślałam, że mogę mieć aż taki talencik. Uśmiechnęłam się z podniecenia.
Spojrzał na mnie jak na idiotkę.
- Nikt nie umie tworzyć nowych run, kochanie.
Mlasnęłam poddenerwowana. Ale ciołek z niego, nic nie rozumie.
- Pokazać ci? – pokazałam runę na jego marynarce. – Znasz taką runę?
Pokręcił głową. Wziął ode mnie ubranie i przyjrzał się bliżej zawijasom.
- Clary..! – wykrzyknął – Cler, ta runa odnajdzie moich rodziców…Clary! – porwał mnie w objęcia i pocałował oszołomioną mnie.
***
Leżałem w kącie, zwijając się z bólu; rozcięcia na plecach okropnie piekły.
Klęka przy mnie jakaś dziewczyna, rysuje mi na plecach Iratze. Przykłada do ran kawałem oberwanego ze spodni materiału, wycierała krew, podczas gdy jej…chyba dziewczyna…pocieszała moją żonę.
- Proszę pani, proszę się uspokoić, nic mu nie będzie, wszystko będzie dobrze, on was znajdzie… – szeptała, przytulając do ją do siebie, zakręcając koła na jej plecach i od czasu do czasu zerkając na mnie i dziewczynę zmartwionym wzrokiem. – Na pewno.
- Mam nadzieję… – chrypnęła w jej koszulkę – To bardzo dobry chłopiec. Na pewno pobiegł do naszych przyjaciół…W Nowym Jorku…Na pewno. – paplała bez sensu – Znajdzie nas i zabierze. – odsunęła się od niej – Opowiadałam ci już o nim, Annabeth…?
- Nie. – odpowiedziała dziewczyna imieniem Annabeth – Bardzo chętnie posłucham.
- No więc – otarła łzy wierzchem dłoni. – To kochany, młody chłopiec. Odważny. Silny. Mądry… – jej głos zaczął się załamywać – Mój chłopiec…!
Dziewczyna przyciągnęła ją do siebie, szloch stłumiony został przez koszulkę Annabeth. Głaskała ją po włosach i plecach.
Nagle zza krat rozległ się potworny głos:
- Żałośni Nefilim.
Moja żona odepchnęła Annabeth i z nagłą furią podbiegła do krat. Zanim jednak tam dotarła, jej złość zmalała. Opadł na kolana przed kratami i zacisnęła pięści na nich.
- Semi…Nie poznajesz nas..? To my…Cely…I Steph… – zanosiła się od płaczu – Czemu to robisz…?
Postać zaśmiała się paskudnie. Zadrżałem.
- Oh, Cely, Cely… – ukucnął i sięgnął ręką, uniósł jej podbródek – Byłaś dla mnie jak siostra. A potem pojawił się Stephen i odeszłabyś na zawsze, gdyby nie… - uśmiechnął się – Teraz mi już nie uciekniesz, moja parabatai.
***
Obserwowałam roztańczone pary, ziewając od czasu do czasu. Co oni w tym widzą?
- Maiu, zatańczysz ze mną?
Zaśmiałam się.
- Jordan, ja nie lubię tańczyć. – powiedziałam, ale dałam mu się wyprowadzić na parkiet. Nie tańczyliśmy, tylko chodziliśmy wśród wirujących par.
Nagle poczułam, jak ktoś pociąga mnie za moją długą, luźną bluzkę, służącą mi za sukienkę, pod którą były czarne legginsy. Odwróciłam się i spojrzałam w dół.
- Widziałaś mojego brata? – spytał mały, chudy chłopiec. Miał nie więcej niż dziewięć, dziesięć lat. Nie miał run, czarne włosy opadały kaskadą na okulary, za których patrzyły na mnie przestraszone szare oczy. Pod pachą trzymał dwa tomy mangi.
- Nie, nie widziałam, Max.
Chłopiec zrobił zawiedzioną minę.
- Poczytać z tobą mangę? – pyta Jordan. Oczy chłopczyka roziskrzyły się. Kiwnął ochoczo głową. Wzięłam go za rękę i całą trójką poszliśmy do stolika, na którym stała karteczka „REZERWACJA Lightwood”. Jocelyn właśnie tak wcieliła w życie swój pomysł, by Przyziemnych, którzy przyszli na tą imprezę, posadzić przy oddzielnych stolikach w jednym końcu sali, a Nefilim i Podziemnych – w drugiej. W ten sposób mieli uniknąć „przykrych wypadków”. Nieopodal był stolik z „REZERWACJA Roberts i Kyle.” Były również dla Morgenstern’ów, Wayland’ów, Rosales, Ravenscar, rodziny Penhallow oraz Verlack i niektórych rodzin wilkołaków, na przykład Garroway. Czarowników reprezentowałaby Theresa Gray, lecz zatrzymały ją obowiązki Wysokiego Czarownika Los Angeles. Natomiast faerie oznajmiły, że mają ciekawsze zajęcie, a wampiry zostały poinformowane z czystej życzliwości i nie odpowiedziały.
Był stolik nawet dla rodziny Lewis, ale z nich przyszedł tylko Simon.
Była również czarownica Catarina Loss, która przyszła jako osoba towarzysząca Alec’owi i Magnus Bane, jako „otwieracz do Bramy”.
- Jeśli się nie mylę, to Alec pokłócił się ze swoim przyjacielem, tym kolorowym. – oznajmił beznamiętnie chłopiec. – Którą?
Pokazał kilka tomików. Jordan wybrał na ślepo i zaczęli czytać. Ja oparłam się o Jordi’ego i słuchałam.
***
Zaintrygowana wyznaniem tego drugiego, nachyliłam się nad barierką bezpieczeństwa. Dyskretnie przysłuchiwałam się rozmowie, a chwilę później do mnie przyłączył się mój mąż.
- Kocham cię. – powtórzył drugi głos. Nachyliłam się bardziej i zobaczyłam, kim jest jego właściciel. Wstrzymałam oddech.
To Magnus Bane, Wysoki Czarownik Brooklynu.
- Alec, przepraszam, no! – w jego głosie słychać rezygnację, zawód. Nasz syn odwrócił głowę z prychnięciem. Bane przytulił się do niego. Wytrzeszczyłam oczy.
- Przepraszam cię, Alec. – wyszeptał słabo – Poniosło mnie.
Alexander odwrócił się do niego i rzucił wredne „I to bardzo.” Spytał również, czemu mu wcześniej nie powiedział.
Spojrzałam ze zdziwieniem na Roberta. Wyraz jego twarzy jednoznacznie komunikował, że on również nie wie, o co im chodzi.
Wróciłam wzrokiem do chłopaków na dole. Bane złączył ich czoła, ale Alec szybko go odtrącił. Wstrząsnęły mną torsje.
- To miała być niespodzianka. Chciałem, abyś pewnego ciepłego ranka obudził się wśród ćwierkania i tych innych głupot, wtulony we mnie i zobaczył, że ja też się starzeję. – czarownik zaczął się tłumaczyć. Złapał syna za rękę.
- Alexandrze, błagam…
Robert wyprostował się i kucnął przed barierkami, opierając głowę na rękach.
- Na Anioła – podniósł głowę i spojrzał na mnie. Zwróciłam na chwilę głowę w jego stronę. – Nie chciałbym być teraz na miejscu Alexandra…
Kiwnęłam głową- doskonale go rozumiałam.
Usłyszałam w dole krótkie „to błagaj”, wróciłam wzrokiem do nich i zakryłam ręką usta. |
- Co? – spytał mój mąż i również się wychylił. – O Boże…
Alexander przysunął do siebie Bane’a i całował go w usta.
***
Odepchnęłam Jace. Patrzył na mnie roziskrzonymi oczami, w których zobaczyłam zdziwienie, rozdrażnienie i zrozumienie. Na moich policzkach rozkwitł rumieniec. Napięcie było wręcz wyczuwalne na skórze; żeby trochę je zmniejszyć i niezbyt urazić dumy chłopaka, szepnęłam:
- Jace, musimy poinformować mamę i Luke’a.
Jego twarz przybrała obojętny wyraz. Wzruszył ramionami, a ja złapałam go za rękę i pokierowałam znowu na salę. Mama siedziała przy stoliku rodziny Garroway, rozmawiała i śmiała się z nimi. Amatis siedziała przy swoim mężu oraz dwóch synach. Byli oni mniej więcej w moim wieku i pochłonięci byli rozmową ze swoimi dwoma kuzynami i kuzynką, czyli dziećmi Luke’a i Julii.
- Mamo… – szepnęłam słabo i próbując ukryć rumieńce na twarzy, chowając głowę w ramionach. – Mamo, chyba wiem, jak odnaleźć porwanych…
Dorośli spojrzeli na mnie z trwogą, ale widać było również, że nie mi nie wierzą.
- Jak? – pyta, a w jej głosie jest zbyt dużo denerwującego mnie niedowierzania.
- Zobacz. – podtykam jej pod nos marynarkę Jace’a – Pomyślałam, że stworzę nową runę. – stwierdziłam sucho i z sarkazmem. Wzruszam ramionami.
Kobieta spojrzała na runę tak, jak wcześniej młody Herondale. Tymczasem podszedła do mnie Marian Garroway.
- Cześć, Clary. Nie wiedziałam, że umiesz tworzyć nowe runy. – powiedziała obojętnie, patrząc na Jace’a z chłodnym zainteresowaniem.
- Ja też nie.
- Clary! – krzyknęła Jocelyn. Złapała mnie za rękę. – Chodź, trzeba znaleźć resztę.
***
W momencie, gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam biegnącą, rudą osobę z blondynem. Clary i Jace. Wyglądali, jakby odkryli Amerykę i biegli podzielić się tym ze światem. Clary, czerwona na twarzy, ciągnęła za sobą Jace, mocno go trzymała za rękę, jakby w biegu miał jej wypaść.
Pobiegli do stolika „REZERWACJA Garroway i Ravenscar”. Gdy rozmawiała z matką, na jej twarzy malowała się bardzo widoczna irytacja i złość.
W pewnym momencie Jocelyn porwała córkę ku stolikowi Lightwood’ów z przerażoną miną. Całej scenie przyglądałam się z umiarkowanym zainteresowaniem, gdy nagle zadzwonił mój telefon.
- Halo?
- Maia? – zabrzmiał głos w słuchawce. – To ja, Marty.
Jeden z członków nowojorskiej watahy.
- Cześć, Marty. Coś się stało?
- Nie mogę się dodzwonić do Luke’a. – brzmiał na zmartwionego – A muszę kogoś poinformować. – wziął głęboki wdech – Dwa z naszych wilkołaków porwano.
Mrugnęłam kilka razy z zaskoczeniem.
- Które?
- Tris Bronks i Gus Adams.
Rozłączył się, a ja szybko schowałam telefon do kieszeni i wyszeptałam cicho Jordanowi do ucha, czego się dowiedziałam.
Powiedziałam, również, że idę powiedzieć to Garroway’owi.
***
Piorunowałam go wzrokiem i zacisnęłam mocniej ręce na kratach celi. Podniósł się i spojrzał na mnie z góry.
- Wiesz, że dla ciebie zrobiłbym wiele, parabatai. – oznajmił i chcąc nie chcąc, musiałam mu uwierzyć, choćby ze względu, że to prawda. Zrobiłby dla mnie wszystko. – Pomyślałem, że może się nudzicie: tak sami ze sobą, cały czas. Więc… – odsunął się od krat i machnął ręką. Jego sługusi popchnęli w jego stronę dwie postaci. – Znalazłem wam towarzystwo. Dwa wilkołaki, cieszycie się?
Złapał za ich kajdanki. Były ze srebra. Wstrząsnęło mną.
- Ale teraz odsuń się, żebym mógł otworzyć celę.
Gdy opierałam się, wyciągnął bat. Odskoczyłam od krat, jakby były rozgrzane do czerwoności. W tym czasie rozpiął kajdanki wilkołakom, do ich twarzy przyłożył szmatkę, a oni zemdleli.
- Macie.
Popchnął je brutalnie na posadzkę.
***
Cofnęłam się pośpiesznie i ugryzłam się w język, by nie krzyczeć.
To mnie przerasta.
To potworne.
Robert przytulił mnie.
- A co z Amandą? – usłyszałam głos Bane’a.
Wyrwałam się mężowi i, nie patrząc, zaczęłam nasłuchiwać.
- Nie wiem. – zaśmiał się Alexander. – Trzeba będzie w końcu przestać oszukiwać.
Zaczęłam łączyć fakty: nasz syn chodzi z Bane’em, zdradzając Amandę. Oszukiwał nas i innych od dłuższego czasu.
To znaczy, podejrzewam, że Clary o tym wie. I Isabelle też.
- Powiesz…Rodzicom? – w głosie czarownika słychać było nadzieję, ostrożność i niepewność.
- Muszę. Nie chcę.
- Zaakceptują to. Na pewno.
- Mam nadzieję. – powiedział i usłyszałam odgłos całowania. Ponownie wstrząsnęły mną torsje.
- Ym – czarownik odsunął się od niego – A jeśli nie…
- Nie strasz mnie.
- …to wiesz, gdzie mieszkam. Możesz u mnie…przeczekać. – zaproponował.
- Idziemy. – stwierdziłam twardo. Złapałam męża za rękę.
Chciałam jak najszybciej znaleźć się z powrotem w budynku.
***
Lawirowałam między roztańczonymi parami, by jak najszybciej poinformować Luke’a. Jednak gdy dotarłam do stolika, jego nie było.
- Gdzie jest wasz ojciec, Marian? – pytam moją serdeczną przyjaciółkę, córkę Garroway’a. Wzruszyła ramionami.
- Poszedł gdzieś z Clary, jej matką i jakimś blondynaskiem. Gdyby nie był Nocnym Łowcą, poderwałabym go. – stwierdziła, a jej oczy się śmiały.
- Do Lightwood’ów. – odpowiedziała mi pani Garroway.
Kiwnęłam jej głową w niemym podziękowaniu i szybkim krokiem skierowałam się do stolika Nefilim. Zauważyłam ich jednak nie tam, lecz w drzwiach. Zawróciłam do nich, a wtedy podeszli do nich rozdygotani rodzice Maxa.
Nagle ogarnęło mnie uczucie pretensji do nich, bo zostawili dziewięcioletniego chłopca samego podczas hucznego balu w wielkim budynku.
Pobiegłam do Luke’a.
- Luke – wyszeptałam. – Mamy problem.
- Nie teraz, Maiu. – nie zwracam na mnie uwagi, słuchał rozmowy Jocelyn z Lightwood’ami. Pociągnęłam go za rękaw.
- Garroway! – warknęłam – Porwano dwa nasze wilkołaki. – czuję, że powoli tracę cierpliwość. A mnie trudno wyprowadzić z równowagi. – Beatrice i Augustusa.
Spojrzał na mnie, a potem zwrócił się do Jocelyn:
- Jocelyn, jest źle. Maia mówi, że porwali dwa wilkołaki. Muszę się tym zająć.
Rudowłosa kobieta spojrzała na niego z jeszcze większym zdeterminowaniem i kiwnęła głową. Luke odwrócił się do mnie i spojrzał znacząco. Razem skierowaliśmy się do wyjścia, mijając Lightwood’ów.
***
Obudziłem się.
Poczułem smród palonej skóry oraz ból w nadgarstkach. Spojrzałem na nie, skóra przypalona była przez srebrne kajdany. Zimno kamiennej podłogi przenikało przeze mnie do szpiku kości.
Poderwałem się do pozycji stojącej, bo powróciła mi pamięć: to, że jestem w celi jakiegoś wrednego typa; to, że nie jestem tu sam, a nikomu na razie nie mogę ufać… I o Beatrice.
- Beatrice…
Rozejrzałem się i zobaczyłem pięć osób: mężczyznę z ranami na plecach, klękającą przy nim młodą kobietę i jeszcze dwie inne, starsza i młoda, przy Tris. Podszedłem do nich, Bea nadal spała.
- Co jej jest..? – spytałem spanikowany.
- Nic. – odpowiedziała ładna dziewczyna w moim wieku. – Po prostu śpi. Kto jest waszym przywódcą?
Wziąłem od nich moją przyjaciółkę. Spojrzałem na nią smutnie.
- Luke Garroway. Jestem jego dwójką, a Beatrice trójką.
Druga kobieta wyglądająca na lat około trzydzieści pięć, podniosła gwałtownie głowę.
- To mój przyjaciel. – rozpromieniła się – Nie wiesz czasami, co się dzieje w Instytucie?
Zastanowiłem się.
- Hmm…Jakiś czas temu Luke rozmawiał z nami, jako swoimi zastępcami, i mówił, że do Lightkogośtam przybiegł chłopiec. – starałem sobie przypomnieć jego imię, ale nie mogłem. – Nazywał się chyba…Trace? Lucase?
- Jace! – krzyknęła i o mało nie wybuchła z radości. – Mój synek, wiedziałam, że mu się uda!
- O właśnie. Jace.
Wstała, by chwilę później opaść obok tego mężczyzny z poharatanymi plecami.
- Steph…Stephen, obudź się, Jace jest bezpieczny.
Mężczyzna drgnął.
Na początku nie załapał, o co chodzi, ale gdy już to do niego doszło, przytulił do siebie płaczącą żonę.
- Moja krew. – wyszeptał.
***
Chłopak wypuścił mnie z objęć. Spojrzał na mnie z błyskiem w kocich oczach, dzięki któremu, wraz z delikatnym uśmieszkiem wyglądał jak psoty nastolatek.
Wstał i wyciągnął do mnie rękę. Włożyłem rękę w jego dłoń i również wstałem.
- Musimy wracać. – szepnął.
- No wiem. – spojrzałem w górę i szukałem miejsca, gdzie skarpa miała najmniejszy kąt. – Pójdę pierwszy. – wspiąłem się po mokrej ziemi i skierowałem się do budynku.
W drzwiach stali moi rodzice, Jocelyn i Clary.
- Cześć. – przywitałem się – Co się dzieje? – spytałem, gdy zobaczyłem zmartwione miny dorosłych.
- Clary umie tworzyć runy, porwano dwa wilkołaki… – rzekł Jace – Nic takiego, parabatai. - Clary umie tworzyć runy? – spytałem. Dziewczyna, wyglądająca na niemogącą się wypowiedzieć, kiwnęła głową, a powaga wszystkich kazała mi w to uwierzyć.
Magnus właśnie minął nas, musnął moją dłoń. Lekko się zarumieniłem i próbowałem to ukryć przez wzrokiem rodziców. Patrzyłem, jak odchodzi z umiarkowanym, chłodnym zainteresowaniem.
- Alexandrze. – rozległ się głos mojej matki. Spojrzałem na nich. – Gdy uda nam się ich znaleźć ich kryjówkę, to będziesz musiał się zająć Maxem i innymi. – jakoś dziwnie się na mnie patrzyli. Kiwnąłem głową.
- Spoko.
***
Wpadliśmy do starego komisariatu jak burza.
- Kto ci o tym powiedział? – spytał Luke.
- Marty.
Szybko skręcił w korytarz prowadzący do pokoju Marty’ego. Zapukał, a gdy chłopak otworzył, spytał, czy możemy wejść. Kiwnął.
- Skąd wiesz o dwójce i trójce?
Chłopak pokazał na mały stolik z dwoma krzesłami.
- Postoję. – oznajmił Luke. Usiadłam naprzeciwko Marty’ego. – Jak to się stało?
Chłopak zakasłał.
- Byli na nocnym patrolu. Zaatakowali ich i zanim się zorientowali, uśpili ich i zabrali.
Garroway był szczerze zirytowany i zmartwiony. Zaczął chodzić w te i we te po pokoju.
- Kto ci o tym powiedział?
W oku Marty’ego błysnęło i każdy zrozumiał, o kogo chodzi.
- Wampiry. – syknęłam – Podstępne szuje, nie pomogły.
- Nigdy tego nie robią.
- Niech się nauczą. – bąknęłam poirytowana – W końcu Preator Lupus niańczy ich pisklęta.
_____________________
Wygląd:
Alec
Magnus
I bardzo stylowy szalik Magnusa xD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz